Zasznurowana Zasznurowana
308
BLOG

Wątpliwość

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 9

Taki tytuł nosi doskonały film z Meryl Streep  w roli głównej, który tak naprawdę nie jest o - rzekomym bądź nie - molestowaniu dzieci przez młodego, "nowoczesnego" księdza, ale o wewnętrznej walce dyrektorki szkoły z własną Wiarą. Gdyby nakręcić film o mnie, o historii mojego życia z ostatnich dwudziestu jeden lat, byłby o tym samym - początkowo widz widziałby tylko to, co chcę mu pokazać, na samym końcu jednak odkryłby - a ja wraz z nim - że spiritus movens  zdarzeń zawsze był cień wątpliwości (choć może lepiej powiedzieć, że to gęsta jak smoła noc skrupułów). 

Co ciekawe, dziś te wątpliwości nie są dla mnie problemem, bo gdyby nie one, wiele dobrych rzeczy by się nie wydarzyło, tak jak pokazano to w tym filmie. Gdyby siostra Alojzyna nie bała się, że kapłan, który powiedział kazanie o wątpliwościach, mówił o niej i że być może wyda jej największą tajemnicę (prawdopodobnie wyznała mu ją na spowiedzi), nie byłaby tak czujna co do jego postępowania i nie doprowadziłaby do jego wydalenia. W miarę oglądania filmu zrozumiałam, że wina księdza jest bezsporna, wciąż jednak nie mogłam pojąć, skąd tyle siły w tej kobiecie, która musiała sprzeciwić się całemu systemowi, narażając swoją pozycję na szwank. Tymczasem pozbywając się księdza - próbowała odsunąć od siebie własne wątpliwości, które u dojrzałej religijnie osobowości oznaczają wchodzenie w fazę oczyszczenia zmysłów i przygotowanie do zupełnie nowej jakości w relacji z Bogiem. Kiedy kapłan zniknął, "słabość" Alojzyny nie zniknęła, ale ujawniła się z całą mocą, doprowadzając do łez kogoś, kto nie płacze. Gdyby spowiednik sam był dojrzały, powiedziałby jej o tym, zamiast robić aluzje podczas kazania, a przede wszystkim... nie molestowałby dzieci.

Wiele zrobiłam, żeby zagłuszyć bądź wyrzucić z życia wszystko, co przypominałoby mi, że pełna jestem skrupułów co do Miłości Boga względem mnie. Nie udało się to, bo gdy już wszystko usunęłam, wątpliwości - wyrośnięte na zranieniach z przeszłości - po prostu eksplodowały mi przed oczami. Największy mój ból, najdotkliwsza rana, o której próbowałam pisać we wczorajszej notce. Weszłam w najgorszy od kiedy pamiętam kryzys. Cały żal, jaki nosiłam w sobie do Boga, wylał się ze mnie i gdyby nie został uczciwie wyznany, zniszczyłby mnie i doprowadził do katastrofy. Tego też mnie nie nauczono: żeby wątpić. Zaczęłam się tego uczyć, przyglądając się Hiobowi, który, choć wiedział, że Bóg może zrobić, co chce ze swoim stworzeniem, nie lękał się otworzyć ust i powiedzieć "cierpię niewinnie". Takie prawo ma każde krzywdzone dziecko i jest mu ono od zaraznia życia odbierane razem ze zdolnością ufania własnym odczuciom i zdrowemu rozsądkowi.

Moja wątpliwość wobec Osoby, Która jest Miłością, a więc nie może mnie nie kochać, wzięła się z niekochania przez osoby, których podstawowym zadaniem było kochać mnie. Zaufanie wolitywne Bogu - wbrew skrupułom - doprowadziło mnie do pełnego zrozumienia siebie i częściowego uwolnienia od tego kalectwa (mam nadzieję, że będzie ono wkrótce pełne). Wydało to dwa podstawowe owoce: odkrycie znaczenia nauki Jezusa w Ewangelii i zrozumienie swojej własnej odpowiedzialności względem każdego napotkanego człowieka. 

Owoc pierwszy uzupełniłczwarte przykazanie o czci względem rodziców o Słowa: "Moją matką i moimi braćmi są ci, którzy słuchają słowa Bożego i spełniają je". [Łk 8, 21]  Jezus przyszedł uwolnić nas z więzów rodzicielskich. Wybaczenie krzywd, których od nich doświadczyliśmy, nie polega bowiem na tym, że wciąż pozwalamy im na robienie z nami, co im się podoba, ale na zaprzestaniu powielania chorych schematów na własnych dzieciach i ludziach wokoło. Staje się to niemal automatycznie, kiedy skupiamy się na zadowoleniu Jego, a nie rodziców. Wówczas ta sprzeczność między Bożymi a ich wymogami może nawet doprowadzić nas do śmierci... albo do choroby psychicznej, tak jak mnie. Czczę więc moją matkę w ludziach, którzy nią dla mnie byli, którzy słuchali Słowa i spełniali je względem mnie. Nie mogę czcić człowieka, który na każdym kroku, z każdym swoim oddechem łamie Boże Prawo i robił mi rzeczy, za które de facto  powinien pójść do więzienia. Moi  "prawdziwi" rodzice nie byli z przypadku. Moi biologiczni - już tak. Jednak nie czcząc ich, nie czynię im krzywdy, przeciwnie: stawiając tamę niekończącym się aktom przemocy słownej bądź psychicznej daję jedyną szansę na poprawę i powrót do Boga (do Którego nota bene moja matka modli się tak zażarcie, że przerwanie jej modlitwy może skończyć się warczeniem albo złością). 

Owoc drugi wypływa z powyższego: tak jak moi wychowawcy i rodzina byli dla mnie, nierozumnego dziecka, obrazem Boga na ziemi, tak samo i ja Nim jestem dla innych, którzy stają na mojej drodze. Nie rodząc dziecka - jestem matką. Zawsze i wszędzie. Moje oczy mogą dać życie, gdy patrzą na drugiego z Miłością, mogą też zabić, kiedy jest w nich złość. Słowo, czyn, prosty gest - wszystko jest ważne i wszystko może stać się narzędziem w ręku Boga. I teraz, mając to na względzie, odczuwam żal z powodu zmarnowanych okazji do bycia dobrym człowiekiem. Rozumiem dobrze, jak nigdy wcześniej, co mówi do mnie Jezus z kart Ewangelii...

 

Od jakiegoś czasu noszę w sobie zupełnie nowy rodzaj wątpliwości, który narasta, powodując nie mniejsze cierpienie. Jest to pytanie o to, czy to, co dzieje się pomiędzy mną a Bogiem, ta nasza zażyłość, doznawane radości nie są mrzonką. Czasem wydaje mi się to zupełnie nierealne, przerasta mój mały rozum. Pnę się jednak dalej w górę, czując, że prawdziwe szczyty dopiero przede mną.

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości