Zasznurowana Zasznurowana
1029
BLOG

Nie zajmuj się pierdołami, Dziewczyno!

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 5

Jeśli zielony bohater pewnej popularnej bajki ma rację i niektórzy składają się z warstw, to kobiety, które kochają za bardzo, nigdy nie dotrą do warstwy głębszej niż ta, co ją mają na samym wierzchu. No chyba że podejmą walkę o siebie. We wszystkich moich potyczkach duchowych najtrudniej jest pamiętać o sobie. Ale nie w kontekście, w jakim ludzie o sobie myślą (egocentryzm), tylko tym, którego nauczył mnie Jezus. Ciężko utrzymać myśl przy Słowach, że nie ma co się zamartwiać z wyprzedzeniem, że w ogóle zamartwianie się nie jest potrzebne, skoro sam Bóg ma na uwadze moje dobro osobiste. Ciężko również pamiętać o tym, by nie zatracić SIEBIE w tej gonitwie za rzeczami, które ze mną nie mają wiele wspólnego...

Co więc robi taka dziewczyna, której nikt nie nauczył kochać siebie, a co za tym idzie, by umieć właściwie nazywać i zaspokajać potrzeby innych? Na czym schodzą jej poranki i wieczory? O czym myśli? O czym pisze?

O PIERDOŁACH!!!

Dlaczego? Ponieważ zrobi absolutnie wszystko, ażeby tylko uniknąć wejścia głębiej w siebie, celem wykonania nad sobą koniecznej pracy, by uczynić się zdolną do szczęśliwego i pełnego radości życia. Znajdzie każdy możliwy przyczynek do tego, by nie myśleć choć przez chwilę o dochodzących z jej wnętrza sygnałach, że tam KTOŚ jest, kto domaga się zaopiekowania, uleczenia, dokochania...

Pominę pierdoły w stylu wygląd zewnętrzny, kasa, wykształcenie, pomysł na sobotni wieczór czy nawet zbawianie świata poprzez pracę na misjach lub chociażby przybieranie pozy omnipotentnej superniewiasty, biegnącej na ratunek każdej znękanej duszyczce. Skoro zajmuję się raczej tymi, które za mocno kochają, zwłaszcza ideę ogólnie pojętego związkowania  się, i tym razem zwrócę uwagę, jak wielką pierdołą właśnie ta dziedzina życia jest.

Kiedy wychodziłam ze szpitala prawie trzy lata temu, lekarze i moja pani psycholog bez owijania w bawełnę zasugerowali, że moje wszelkie niedomagania z szalejącymi emocjami skończą się w chwili, gdy zajmę się sprawą założenia rodziny. Uwierzyłam im wówczas. I w sumie... coś w tym jest, zważywszy, że naprawdę szczęśliwą rodzinę chciałabym mieć. Jest tylko małe "ale". Nikt mi wówczas nie powiedział, że nie chodzi o to, by założyć rodzinę i już, ale o to, by to była rodzina zdrowa, w której nie znajdę kolejnej ucieczki od siebie i swoich niezaleczonych ran, bo te rany trzeba wcześniej rozpracować i z troską zająć się sobą. Nikt z nich nie wyjaśnił, że ja się do tego w danym momencie nie nadaję, bo znajduję sobie w tłumie takie same kaleki jak ja i wchodzę z nimi w toksyczne relacje na kształt tych, które znam z domu. Trzy lata temu sprawa związku była dla mnie pierdołą przy tym, co działo się w wewnętrznych warstwach mojej duszy i mojego umysłu. Na szczęście... zajęłam się nią, kierowana głosem płynącym z serca pojechałam za ówczesnym obiektem moich uczuć i dzięki temu mogłam zobaczyć ogrom pracy, jaką muszę nad sobą wykonać. Przeczytałam swoje zapiski z tego czasu. W chwili, gdy znalazłam się na warszawskim bruku, pojęłam, że nie chodzi o niego, ale o mnie, że to szansa, bo nie mam w tym momencie wyjścia ani drogi odwrotu (duma by mi na to nie pozwoliła) i albo się załamię, albo wezmę za siebie. I od tych trzech lat wchodzę coraz głębiej, ucząc się, jak bez lęku żyć ze sobą samą. Ten blog jest najlepszym na to dowodem.

Bóg pomaga mi bardzo ochoczo w moich zmaganiach. Wszystkie kłody, jakie znalazły się pod mymi nogami, traktuję jako Jego Wolę. Posłużyły mi one do budowy szalupy ratunkowej do przepłynięcia rwącej rzeki emocji i dopłynięcia do brzegu, gdzie znajduję odpocznienie. To bowiem odkryłam niedawno - zrozumiałam, że każda walka prowadzi do spokoju ducha. Każda podjęta walka, a nie ucieczka. Znalazłam w sobie Dom do zamieszkania, trzeba go tylko wciąż ulepszać, by stawał się coraz wygodniejszy dla mnie, ale nade wszystko dla Stwórcy. Nie znalazłam go nigdzie indziej: ani w przyjemnościach, ani w pracy, ani w mężczyznach, w których byłam zakochana, ani w żadnych innych rzeczach,  do których uciekałam.

Nie ma nic złego w telewizji, ale lepiej czasem obejrzeć film z własnej głowy, bo on więcej powie nam o nas. Oglądałam wiele horrorów z własnym udziałem, naprawdę.. Nie ma nic złego w spotkaniach towarzyskich, ale czasem dobrze porozmawiać ze sobą, by usłyszeć swój głos. Nie ma nic złego w dobrze wykonanej pracy, ale czasem trzeba umieć wybrać własne zdrowie i się po prostu wyspać, dając snom szansę na wyjście z ciemności tłumionym emocjom. Naprawdę warto wszystkiemu czasem "odpuścić", dając wyraz swego zaufania do Stwórcy, który zajmie się tym, na co ja już nie mam sił. Warto nie zajmować się sprawami, które mnie przerastają, nawet jeśli ego krzyczy, że da radę...

Im głębiej wchodzę w zażyłość z Ewangelią o Człowieku, tym bardziej widzę, że Zbawiciel przyszedł uwolnić nas na bycie sobą. A być sobą, to żyć wszystkimi warstwami, które dostaliśmy od Stwórcy, nawet (a zwłaszcza) tymi, których tak nie lubimy, bo tak strasznie ich istnienie nas boli. To żyć bez lęku ze swoją przeszłością, ze swoim kalectwem, a nawet ze skłonnością do zajmowania się ciągle pierdołami:)

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości