Zasznurowana Zasznurowana
361
BLOG

Serce na dłoni

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 2

Adam dosłużył się w wojsku stopnia majora. Zanim poszedł pracować do placówki badawczej, doszedł w dowódczej karierze do stanowiska dowódcy dywizjonu artylerii. Trochę mi o tych czasach opowiadał, ale to, co najbardziej utkwiło mi w pamięci, to wniosek dotyczący tzw. "problemów wychowawczych" z żołnierzami. W prostych słowach podsumował to tak: "Kłopoty zawsze sprawiali ci, którzy wyszli z niepełnego domu albo domu, gdzie była przemoc bądź inna - mniej lub bardziej zakamuflowana - patologia". Zabrzmiało to prosto, tak jak prostym i szczerym człowiekiem jest Adam.

Pomyślałam wówczas o sobie. Spojrzałam na siebie i swoje różne zachowania w kontekście tego, co powiedział mi mój kolega. Ale przyjrzałam się temu jak obserwator z zewnątrz. Zawsze sprawiałam "kłopoty", a ich niesprawianie kosztowało mnie mnóstwo bólu i wyniszczającego wysiłku. Zawsze chciałam być grzeczna, chciałam, by inni byli ze mnie zadowoleni, nie chciałam przeszkadzać  swoim istnieniem... a jednak co jakiś czas wyskakiwałam z jakimś niedozwolonym zachowaniem. Żyłam w bezustannym lęku, że kiedy ujawnię to, co naprawdę się dzieje we mnie, poniosę straszliwą karę. Byłam inna niż ci problemowi żołnierze Adama - tłumiłam w sobie to, co oni przekładali na werbalne i niewerbalne informacje, że jest im źle i że cierpią... niewłaściwie odbierane przez otoczenie jako złą wolę, co w efekcie często się w nią zamieniało. A jednak nie da się tego stłumić. Chorowałam przecież bez przerwy. Ciało od najmłodszych lat dawało sygnały, coś mi mówiło, a raczej mojej nierozumnej matce, którą te moje choroby zaczęły w pewnym momencie irytować. Zachorowała więc dusza. Depresja zabrała mi kilkanaście lat życia i w sumie mi to życie uratowała, bo gdy dosięgnęłam dna, mogłam rozpocząć drogę ku wyzwoleniu.

Nie ma takiej możliwości, żeby z człowiekiem, który nie dostał tego, co powinien dostać w domu, było wszystko w porządku w dorosłym życiu. Nie ma takiej siły, by ten, kto nie dostał Miłości, akceptacji, poczucia wartości, nie poszedł w świat obciążony niewidzialnym piętnem. Nikt nie nauczy się dawać i brać Miłości od drugiego człowieka w należytych proporcjach, jeśli nie widział w swym domu kochających siebie w zdrowy sposób rodziców. To po prostu nierealne. I gdy patrzę na siebie z pozycji obserwatora, wiem, że nie mogę mieć do siebie pretensji o szarpiące mną emocje, z którymi nie umiałam sobie radzić. Dotarło do mnie, że moje mesjańskie często zapędy, by ratować kogo się da, a  są ucieczką od prostej prawdy, że najpierw muszę ratować siebie.  

Przez minioną dekadę zrobiłam wszystko, co mogłam, by znaleźć lekarstwo, by doprowadzić do pionu to, co zostało skrzywione w domu. Znalazłam - w Posłuszeństwie Bogu. I ono właśnie nauczyło mnie nie bać się siebie i tego, co we mnie się dzieje. Ze zdumieniem odkryłam, że moje emocje, których tak nienawidzę, są moim sprzymierzeńcem. Mozolną pracę wykonałam nad tym, by bez strachu okazywać złość, radość, niezadowolenie, a nawet zazdrość... by te emocje nie zamieniały się w depresję, fochy, czy zwykłe zniechęcenie. Zaczęłam ściągać przykrywki do tego gotującego się we mnie kotła, przybierające postać nałogów (jedzenie, niejedzenie, spanie, pracoholizm itd. itp.). Bo tak naprawdę upleciona jestem z emocji, które u mnie nigdy nie są nijakie. Kiedy się cieszę, cieszę się całą sobą. Kiedy czuję do kogoś niechęć, czują ją nawet cebulki moich włosów. A kiedy kocham... no właśnie.

Żeby dobrze kochać drugiego człowieka, trzeba umieć kochać siebie. Kiedy staję przed tym, na którego widok serce bije mi najmocniej, muszę umieć uświadomic sobie, co dzieje się ze mną i we mnie. Właściwe nazwanie tych stanów emocjonalnych, a nie ich tłumienie, pozwala zapanować nad nimi i ukierunkować tak, by przyniosły korzyść nam obojgu. Cały paradoks kobiet, które kochają za bardzo (a ja się do nich zaliczam), polega na tym, że one Miłości pragną najbardziej na świecie i najbardziej na świecie do kochania i bycia kochanymi nie są zdolne. Jednak rozumna kobieta kochająca za bardzo wie, co robić, żeby nie ulec autodestrukcji. Kobieta "normalna" robi to samo, tyle że nie musi się nad tym zastanawiać.

Może niektórych zaskoczę, ale kobieta taka myśli o sobie. Było to dla mnie na początku tak sprzeczne z wewnętrznymi przekonaniami, że mogłam to spokojnie podpiąć pod jakieś umartwienie, pod ślepe posłuszeństwo.  Obecnie nie jest to już takie trudne, dzieje się niemal automatycznie. Troska o samą siebie przyniosła owoc w postaci troski o drugiego - patrzę po prostu na niego jak na siebie samą. 

Myślę więc o sobie. Po pierwsze nie wystawiam się na strzał. Tak, nie robię z siebie łatwego celu. Dopóki człowieka nie poznam i dopóki nie da mi on dowodów na to, że można mu ufać, nie wolno mi wydać się w jego ręce, a wydam się, jeśli nabierze pewności co do moich uczuć, jeśli zrozumie, że trzyma w ręku coś dla mnie najcenniejszego: moje serce. Z całego mojego otoczenia on ma być ostatni, który się o tym dowie...  Jego (a nie moja) głowa w tym, by zmniejszyć dystans między nami, a który ja sama wyznaczam. Bo ja nie muszę z nim być. I to jest nowość dla mnie. Nie muszę nawet nie dlatego, że "jak nie ten, to inny". Nie muszę, bo to nie związek decyduje o mojej wartości. Moje życie jest szczęśliwe obecnie. Wprowadzenie do niego jakiegoś mężczyzny, który miałby choć trochę zmienić ten fakt, nie wchodzi w grę. Odpowiadam więc tym samym na pytanie:"Po co jest małżeństwo?"Jeśli on zmieni moje życie na jeszcze szczęśliwsze, to ja bardzo chętnie...:)   

No i jeszcze jedno: jeśli ja wiem, że ktoś kocha mnie, postępuję z nim jak z jajkiem. Jeśli wiem, że trzymam w ręku czyjeś serce, nie mogę nim żonglować jak kuglarz swoimi zabawkami. Czasem tak jest, że mamy świadomość, iż jesteśmy dla kogoś ważni, ale nie odwzajemniamy tego. Pojawiają się dwie pokusy: zabawić się kosztem tego człowieka (by podnieść sobie w swoich oczach własną wartość, której nie jest się pewnym) lub związać się z nim/nią, mimo braku uczuć ze swojej strony (by "łapać okazję" albo z litości). Nie polecam, bo przećwiczyłam i jedno, i drugie. Na mnie też ćwiczono... Naprawdę odradzam.

Natomiast gdy siła uczucia z jednej i drugiej strony jest jednakowa, nie warto niczego przyśpieszać (sama nie wierzę, że to piszę, ale tak jest rzeczywiście). Czas jest tym sprzymierzeńcem, który pozwala mi moje szalone emocje uspokoić i włączyć myślenie. Czas jest też papierkiem lakmusowym, który pokazuje mi, że to naprawdę jest sprawa, w którą zamieszane są Siły Wyższe, bo jeśli są, to historia się dopiero zaczyna i nie ma takiej rzeczy, która jej zagrozi:)

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości