Zasznurowana Zasznurowana
837
BLOG

Po co jest nam fejsbuk?

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 7

Zasada jest prosta: jeśli ktoś już z-kimś-jest albo kogoś-ma, od razu staje się atrakcyjniejszy w oczach innych osób. Najlepiej przekonał się o tym mój kolega, któremu wydawało się, że jest brzydki i nieatrakcyjny i na związek nie ma szans przez te swoje mankamenty,a gdy zaczął spotykać się ze swoją obecną dziewczyną, od razu okazało się, że podobał się tej, czy tamtej, do których nigdy nie śmiał zagadać, bo uważał, że są z "wyższej półki". Nie chodzi mi o to, by spierać się, czy rzeczywiście w tym przypadku tak było, że im się zawsze podobał, a może zaczął się podobać, gdy już z-kimś-był... Wiem po prostu z obserwacji (także samej siebie), że inaczej patrzy się na kogoś, kto z-kimś-jest niż na osobę bez pary.

Dlaczego? Bo jak już z-kimś-jest, to mamy jakiś namacalny dowód, że WART JEST MIŁOŚCI. I stąd bierze się cały ten problem, o którym pisałam w poście Trędowata. Każdy najbardziej na świecie chce być kochany. I każdy robi, co może, mniej lub bardziej świadomie, by sobie na to zasłużyć.Najpierw na miłość rodziców, potem uznanie w oczach rówieśników, grupy, poczucie bycia docenionym w pracy, ale nade wszystko od tej jednej jedynej osoby, którą samemu kocha się najmocniej (nawet jeśli oficjalnie się tego zapiera). I nikt mi nie wmówi, że łatwo jest dać się siebie przekonać, że na Miłość się nie zasługuje, bo Miłość to Bóg, który kocha nas zawsze.

Wiele miejsca tu poświęciłam niezbyt dojrzałej miłości rodzicielskiej mojej matki. Wiem doskonale, czym jest poczucie, że się ciągle nie zasługuje, że się za mało staram, że i tak niegodnam... Tego nie da się wyrugować z duszy od razu. W ogóle cały ten proces docierania do mojego serca zajął Bogu wiele lat. Włożył niewyobrażalny wysiłek w to, żebym Mu zaufała, żebym dała się przekonać, że bez względu na wszystko, co zrobię bądź nie, On i tak za mną szaleje. Udało Mu się to. I nie wiadomo, które z nas bardziej się cieszy z tego powodu:)

Wracając do sedna moich rozważań: cały problem z kobietami, które kochają za bardzo, z ludźmi, którzy pchają się bez namysłu w różnorakie związki, bierze się właśnie stąd, że szukamy potwierdzenia tego, że warci jesteśmy kochania. Po to również potrzebne nam są pieniądze, sława, uznanie tłumów. Po to nawet są portale społecznościowe i to dlatego tak wiele czasu się na nich spędza. Jesteśmy głodni, zdychamy wręcz z głodu Miłości. Pragniemy tak bardzo, że gotowi jesteśmy wydać się na widok publiczny, byleby poczuć, że ktoś się nami interesuje. Jesteśmy pokoleniem niedokochanych istot. I jeśli widzimy, że ktoś się z kimś związał, włącza się nam podświadomie lampka, że oto człowiek, który zasłużył sobie na uwagę drugiej osoby. Tymczasem dojście do Prawdy, że nie trzeba robić nic, by być kochanym, obnaża fałsz tej tezy. Mało tego - zrozumienie i przyjęcie tegoż faktu powoduje, że nasze czyny tracą jakikolwiek podtekst czy ukrytą intencję. Zaczynamy działać właśnie dlatego, że jesteśmy kochani, bo to zaczyna nas napędzać jak niezły silnik, a nie po to, by sobie na to zasłużyć.

Gdy się w kimś zakochujemy, często pytamy siebie, co można zrobić, by on/ona zaczął/zaczęła kochać nas. No, ja zadawałam sobie takie pytanie tysiące razy. Tymczasem pytanie to w ogóle nie powinno być zadane. Bo albo on/ona kocha, albo nie. Albo tego chce, albo nie chce. Przestałam siebie o to pytać w chwili, gdy Bóg zadał mi pytanie: "A jak ty kochasz siebie?" Podniesiona została więc kwestia mojego stosunku do siebie samej. Kwestia mocno drażliwa. Decyzja o niewiązaniu się z kimkolwiek utorowała mi drogę do jej zrozumienia i naprawy. Był to po prostu krok milowy dla mojego rozwoju wewnętrznego, choć proszę zwrócić uwagę, że podjęłam ją dopiero w sytuacji, gdy na tyle ufałam Bogu, że mogłam się na Nim oprzeć.

Jeśli więc kochana jestem bezwarunkowo - także przez siebie - samoistnie znika mi problem z parciem na chłopaczy przekonaniem, że zasłużę sobie na bycie szczęśliwą dopiero wówczas, gdy ktoś się łaskawie mną zainteresuje. Nie sądziłam, że to napiszę, ale te zagwozdki naprawdę zniknęły. Jestem szczęśliwa i nie mam z tego powodu poczucia winy. Trochę to trwało i pewnie jeszcze nieraz będzie się odbijać jakimś echem w środku, ale jestem już w innym wymiarze ducha.

Zmieniło mi się również automatycznie patrzenie na człowieka obok mnie. Inaczej widzę jego potrzeby, inaczej interpretuję zachowania, gesty, słowa... Widzę kogoś, kto chce, tak jak ja, być kochanym. Kto często nawet nie uświadamia sobie, jak wielki jest w nim głód Miłości, ale nie tylko by ją otrzymać, lecz by dawać z siebie to, co się ma...

I to ostatnie zdanie jest dla mnie wielkim odkryciem.

Nie jesteśmy stworzeni tylko do brania. Dokładnie tak samo chcemy dawać. Tyle że zbyt często nasze kochanie było odrzucone, podeptane, wyśmiane, unieważnione... przez czyjeś spojrzenie, pogardliwe słowo, zaniedbanie. I jeśli byli to nasi rodzice, będziemy za wszelką cenę starali się odtworzyć relacje, jakie z nimi mieliśmy, by próbować rekompensować tę stratę. Ja tak robiłam. Pytałam się Boga, czy mogę i On mi pozwalał. Pozwalał, a nawet kazał i to tak często, że się zwyczajnie przejadłam, aż przestałam. Tak mnie uleczył. Kochałam nad życie mężczyznę, "firmę"... w zamian dostając ciosy i o mało nie tracąc zdrowia, a może i życia, dopóki nie dotarło do mnie, że potrzebuję wzajemności. Czy przestałam kochać? Ani przez chwilę, ale do uczucia dołączyłam rozum i kochanie samej siebie. I to mi się bardzo opłaciło. Bo teraz, gdy kogoś kocham, myślę. Zanim dam coś od siebie, dwadzieścia razy się zastanowię, czy jest mu to potrzebne, czy nie będzie to jedynie zaspokojeniem mojej chwilowej zachcianki.

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości